piątek, 9 marca 2012
Przekopiowanie wpisów ze starego bloga
Antonio Banderas o zabawie przy "Ściganej", przyjaźni z Pedro Almodovarem i kobiecie, z którą stworzył dom, opowiada Barbara Hollender
Antonio Banderas gra w epizodzie? Gwiazda pana formatu może sobie na to pozwolić?
Antonio Banderas: Oczywiście. Mała rola daje wiele satysfakcji. Człowiek nie niesie na swoich barkach całej odpowiedzialności. Można się zabawić, poeksperymentować. Teraz dziennikarze pytają głównie o zapuszczoną do roli brodę, której szczerze nienawidziła moja żona. Zobacz fotosy z filmu
Ja wolę zapytać o współpracę ze Stevenem Soderberghiem. Spotkał się pan z nim na planie pierwszy raz.
Poznaliśmy się ponad 20 lat temu, zaraz po moim przyjeździe do Ameryki. Zauroczył mnie „Seksem, kłamstwami i kasetami wideo". Już wtedy umówiliśmy się na wspólny film. Potem dwa razy przysyłał mi scenariusze – „Trafficu" i „Che", ale za każdym razem moje zobowiązania kolidowały z terminem zdjęć. Udało się dopiero przy „Ściganej".
Jak pan myśli, dlaczego tak ambitny reżyser wchodzi w rozrywkę typu „Ścigana"?
Steven ma niezwykłą umiejętność poruszania się po różnych filmowych gatunkach. I chyba zatęsknił do kina akcji z lat 70. Filmy takie jak „Bullit", na których ja też się wychowałem, były zupełnie inne niż dzisiejsza rozrywka. Współczesne kino akcji opiera się na efektach specjalnych. Byłem niedawno na spotkaniu specjalistów od nowych technologii. Ci ludzie czują się dziś właścicielami fabryki snów. Mówią otwarcie: „Hollywood to my". W „Ściganej" Soderbergh przypomina, że można widzów zabawiać inaczej, zaskakiwać, by do końca nie wiedzieli, kto jest czarnym charakterem. Nie bez powodu też główną bohaterką czyni kobietę. To kolejny sposób na zerwanie z dzisiejszą wizją kina akcji.
Ta współpraca spełniła pana oczekiwania?
Oczywiście. Soderbergh przypomina Woody'ego Allena, który niemal się do ciebie na planie nie odzywa. Podczas zdjęć do „Poznasz przystojnego bruneta" spytałem Allena: „Czego się po mojej postaci spodziewasz? Nie chcesz porozmawiać?". Odpowiedział: „A o czym mamy gadać, skoro dobrze grasz. Jak coś będzie nie tak, powiem". Ze Stevenem jest podobnie. On w reżyserowaniu jest bardzo precyzyjny, ale jednocześnie wymaga od aktora inwencji.
W pana zawodowym życiu największym wydarzeniem był chyba jednak ostatnio powrót do Almodovara. Tęsknił pan za nim?
Praca z Pedrem ukształtowała mnie nie tylko jako aktora. Także jako człowieka. Nasze pierwsze filmy publiczność wygwizdywała. Nie była jeszcze na nie gotowa. Picasso namalował „Panny z Avignion" w 1907 roku, a pokazał publicznie dopiero dziewięć lat później. Wiedział, że świat potrzebował czasu, by go docenić. Podobnie jest z Almodovarem. Dziś uchodzi za mistrza, wtedy był buntownikiem wyprzedzającym czas. Myśmy wtedy chcieli burzyć wszystko, co w Hiszpanii kojarzyło się z erą frankistowską, upajaliśmy się wolnością. Paradoksalnie, dlatego właśnie wyjechałem z kraju. Bo Pedro nauczył mnie, by nie uznawać kompromisów i stawiać przed sobą wielkie wyzwania. Dla mnie jednym z takich wyzwań była Ameryka. Na początku nie było łatwo, jednak zacisnąłem zęby i wywalczyłem w niej dobrą pozycję. Ale za Pedrem tęskniłem. „Skóra, w której żyję" stała się spełnieniem marzeń.
Bo?
Zagrałem na strunach, jakich nawet w sobie nie podejrzewałem. Bohater „Skóry..." to monstrum, ale Pedro nie pozwolił mi udawać potwora. To miał być normalny człowiek, przez to stawał się bardziej groźny. Upewniłem się, że Pedro miał rację, gdy usłyszałem historię Austriaka Josefa Fritzla, który 24 lata więził w piwnicy własną córkę i miał z nią kilkoro dzieci. Jego sąsiedzi mówili: „To był spokojny, miły człowiek. Chodził do kościoła, kochał dzieci, pierwszy mówił dzień dobry". Tak właśnie potraktowaliśmy bohatera. Miałem zresztą wrażenie, że kręcąc ten film, Almodovar myślał chwilami o sobie. Bo reżyser też czasem jest potworem, który idąc za swoimi wizjami, staje się bezwzględny i bez skrupułów wykorzystuje swoich współpracowników.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz